Czytelnia osobista

Debiut Łukasza Gamrota, ur. w 1988 roku poety z Katowic, kazał czekać na siebie tak długo, że stał się już przedmiotem środowiskowych żartów. Ale w końcu, po bagatela dekadzie istnienia wyłącznie w głowie autora, trafił także do rąk czytelników. „Żółć” ukazuje się w pewnym sensie w dwójnasób – każdy wiersz opatrzony jest graficzną interpretacją autorstwa Artura Denysa (ur. w 1992 roku projektanta graficznego, ilustratora i tatuatora). Rozumiem, że ten zabieg miał pozyskać odbiorców niezaczytujących się na co dzień poezją. Jeżeli dodać do tego całkiem zdecydowane posunięcia autopromocyjne, których polska poezja unika jak ognia, oraz napisane z noblowskim rozmachem trzyipółstronicowe autorskie posłowie bez większej żenady budujące/podtrzymujące autolegendę, wychodzi na to, że spotykamy się z poetą o dużej determinacji. Ale może to i dobrze, że tzw. młoda poezja polska w końcu mówi otwarcie: marzy mi się, żeby przeczytał mnie ktoś poza rodziną i znajomymi poetami. Kibicuję.

Mam poczucie, że jest w tym wszystkim też odrobina narcyzmu – Gamrot nie zdecydował się na występ solowy, jakby już na starcie potrzebował towarzyszącego mu czytelnika, który przy okazji podpowie modelowemu odbiorcy, co można „wycisnąć” z jego wierszy. A trzeba przyznać, że Denys zrobił naprawdę kapitalną robotę – wymknął się pułapkom tautologicznych odczytań, zaproponował własną, bardzo zmysłową i klimatyczną wersję książki, wyważył proporcje między ciszą a brutalnością, czyli biegunami naznaczającymi wrażliwość „Żółci”.

Książkę można czytać jak opowieść katastroficzną, gdzie kres przybiera różne kształty i formy (głód, ogień, krew, dym), a poczucie zagrożenia w darwinowskim świecie wizualizowane jest na dziesiątki sposobów. To poezja lękowa, neurotyczna, ryzykująca „wytoczenie siebie na zewnątrz”. Ponadto: rozliczeniowa (zob. wiersze o „smutnym ojcu”), wyrastająca z rozmaitych obaw i wyłuskana ostatecznie z deziluzji. „noc powoli wypełza z jaskini / na żer” – czytamy w wierszu otwierającym i przeczuwamy, że dalej będzie już tylko ciemno. Nie mylimy się – głodni, uciekający „do wewnątrz” bohaterowie kryją się w jedynej dostępnej im przestrzeni – bliskości własnych ciał, co pozwala poecie na karkołomny spacer linoskoczka pomiędzy lękiem a erotyzmem (ten ostatni szczególnie „wybrzmiewa” w brawurowych interpretacjach Artura Denysa).

W ogóle, jeśli coś szczególnie przyciągnęło mnie do liryki z „Żółci” to sproblematyzowanie kategorii cielesności. Miejsce akcji lirycznych zostaje konsekwentnie sprowadzone do somy – stąd, np. „zbocza spoconych krtani”, „gorejąca gwiazda fioletowego tuszu na naszych twarzach”, „kilka dni drogi na południe / od naszych twarzy” itp. Tu wszystko zaczyna się i kończy na ciele oraz „języku, co przymarza do podniebienia”.

Gamrot wpływa więc śmiało na wody somatopoetyki, centralną figurą swych wierszy czyniąc synestezję. Anna Łebkowska pisała, że we współczesnym dyskursie antropologii literatury docenia się ją za to, że „pozwala połączyć doznania zmysłowe ze znaczeniem, somatyczne z tym co językowe, za to, że ucieleśnia w sobie to, co sensualne w jedyny dla siebie sposób nie umykając temu, co powiązane z sensem”. I jeszcze: „synestezja zyskuje rangę miejsca, w którym przecina się dyskurs poetyki i cielesność, a zarazem rangę miejsca ujawniającego problematyczność wzajemnej ich przystawalności” (zob. A. Łebkowska, „Somatopoetyka” [w:] Kulturowa teoria literatury 2, red. T. Walas, R. Nycz, Kraków 2012, s.131). Właśnie miejsca na styku doświadczenia, ciała i języka – o nie przede wszystkim zahacza wyobraźnia Gamrota. Ucieczka z blokowisk, z chaosu informacyjnego świata, ze śmietnika, którym staje się wyspa Ziemia w kierunku ciała wyznacza tu ramy jakiegoś podszytego myśleniem katastroficznym, neurotycznego eskapizmu, który w gruncie rzeczy sprawia wrażenie nieco chłopięcego i wystudiowanego.

Jeżeli coś nie podobało mi się w „Żółci”, to apetyt na pokoleniowość, która coraz częściej uderza mnie u debiutantów, coś jakby wszyscy przygotowywali już utwory na potrzeby powstających antologii. Poemat tytułowy – będący specyficznym remiksem Apokalipsy z Ginsbergowskim „Skowytem” w wersji „ja, głos pokolenia urodzonych w latach 80.” – zafałszował mi w uszach jakąś niezamierzoną groteską, wręcz autoparodią („widziałem nasze kobiety, które oddawały się za ubrania / bogatym gnojom z Warszawy”). Utwór wiedzie więc od „widziałem nas jako odkrywców, wypływających z portu lat osiemdziesiątych” do „widziałem nas jako rozbitków lat dziewięćdziesiątych” i kończy się – bez zaskoczeń – w „krainie wygnanych”. To już nie Ulro z koniecznością duchowych cierpień, to raczej gorycz żółci: kwitnąca nienawiść, emigracja zarobkowa, katastrofa ekologiczna. Pretensjonalnie niestety kończy się ta bardzo zgrzebna i fajnie pomyślana książka i jeśli tylko uda się Gamrotowi powściągnąć w sobie profetę i głos pokolenia, zachowując jednocześnie ściszony liryzm, będzie z tej mąki jeszcze wiele chleba. Czego życzę.