Georgina Gryboś - Literacka Kavka
Wczoraj dotarła do mnie rzecz przedziwna. Debiut poetycki w formie komiksu.
Jakub Kornhauser mówi z okładki: „Gamrot daje nam dziennik czasów schyłku i wymierania. Gorzki smak Żółci odzywa się w reliktach żądz, w zwiotczałych wspomnieniach rodzinno-inicjacyjnych, w powielaniu języków medialnego szumu, wreszcie zszarzałych miastach, które nęcą azylem, a są drogą bez wyjścia. Z jednej strony otaczają nas tu strach i wycie, z drugiej „szczęk haków” i wszechobecne dymy. Wiersze Gamrota są jak zwierzęta, które wypełzają z każdej dziury po człowieku: pewne siebie, nabite głodem i gniewem, świadome tego, co przyniesie jutro – a raczej czego nie przyniesie.” Mam podejrzenie, że ten blurb w zupełności mógłby wypełnić całą okładkę i zrobiłby dużo więcej dla książki niż pozostały tekst, ale widocznie wydawcy mieli chęć na patetyczną i zaangażowaną notkę, która żali się na brak poezji w mainstreamie i próbuje, nieco nieudolnie, rzucić wyzwanie czytelnikom. Nie to jest jednak istotne, bo tę książkę po prostu trzeba otworzyć.
Największe zdziwienie, które przeżyłam to fakt, że nie powalają mnie ani wiersze, ani warstwa ilustracyjna, ani wydanie, ani kolorystyka, a mimo to jest to tak obezwładniająca lektura, że nie mogłam się od niej oderwać przez cały wczorajszy wieczór. Fascynująca jest dla mnie powtarzalność tekstu wierszy, które raz widzę w klasycznym zapisie, a zaraz potem rozbite wersy przeistoczone w scenariusz miotają się po kolejnych ilustracjach. To jak podwójne udręczenie. Te zdublowane treści sprawiają, że zapamiętuje się więcej, ale graficzna interpretacja rozbija obrazy misternie tkane w mojej czytelniczej głowie kilka minut wcześniej, kiedy dysponuję tylko tekstem. Jest to jakiś rodzaj kakofonii, który wpędza czytelnika w chaos odbioru, ale też chaos świata, o którym pisze Gamrot. Z każdym powrotem, kartkowaniem, wszystko wydaje się lepsze. To jakiś przedziwny rodzaj niewygody, który z każdą minutą sprawia, że chcesz w niej pozostać. Sprawa z tym tomem/komiksem jest tym dziwniejsza, że mało tam sielanki lat 90., którą doskonale pamiętam. Autor nagromadza inicjacyjne mary, bezgłos, przepoczwarzanie, piętna, które nas naznaczają, medialny mętlik sączący się powoli i skutecznie w głowy odbiorcy. Pomieszanie zbrodni, zezwierzęcenia, upadku, mrocznych zakamarków i żądz, popędów z fizjologią, popem, wydarzeniami małego i wielkiego świata odziera z przyjemności obcowania ze słowem i obrazem. Po kilku godzinach spędzonych z tekstem Gamrota i – niech krew zaleje – świetnymi obrazami Denysa – staję się fanką tego wydawnictwa.
To, czego jestem pewna, to wielokrotnej lektury. Jestem tak bardzo ciekawa, co ja tam znajdę, w jakie jeszcze warstwy zajrzę. Czy je w ogóle odnajdę? To jest naprawdę podróż do przeżywania i podjęcia ryzyka. Emocje będą skrajne, rozerotyzowane, szczenięce i dojrzałe zarazem. Polecam Wam ogromnie.
Dziwna to podróż. Dziś wieczorem rozpocznę ją na nowo. A potem znów… I znów…
„Piosenka o dojrzewaniu”
Rzecz, której nie znasz. Obecność, którą obracasz w sobie powoli, bo lepka jest i wciska się w szpary.
Rzecz pozostaje niezmienna. Rozrasta się pod skórą. Znajduje przedłużenie w paznokciach i zmarszczkach.
To, czego nigdy nie poznasz, mści się na twoich dzieciach, znaczy skupiony, chłodny cień, który z ciebie wycieka.
Nosi imię, które jej nadasz. I nadejdzie dzień, a wstaniesz pośród jej głębokiego snu. I wypełzniesz z niej jak zwierzę.
Zajdzie jego żądza, zbiorą się płaczki (syte siostry ich półmisków) i, razem z tobą opuszczoną, będą prosić o przebaczenie.